O tak, po ponad dwóch latach wracam. Po kolejnej ciąży (tym razem szczęśliwej), po ponownym przytyciu (niestety), z mnóstwem nowych psychicznych blizn... Jestem. I startuję znowu. Tym razem mam nadzieję skutecznie. Nie wiem czy w tych czasach ktokolwiek jeszcze bloguje, jeszcze nie rozglądałam się po innych blogach. To na tyle wstępu.
Wzrost (niezmiennie): 158cm
Waga (wrażliwi niech zamkną oczy): 86kg
Cel: 48kg
Data: bliżej nieokreślona
Sposób: 1000 kcal + ćwiczenia
Cel 1: 76kg do Sylwestra
Cel 2: 66kg do urodzin (2 luty)
Cel 3: 56kg do urodzin córki (5 kwiecień)
Wolę nie narzucać sobie ścisłego czasu, bo do zrzucenia mam duuużo. Wiadomo, chciałabym do Sylwestra schudnąć jak najwięcej, ale taka presją nie za bardzo mi pomaga.
Za to skutecznie pomaga mi rodzina. I przede wszystkim mój chory łeb. Przykład wsparcia rodziny w następnym wpisie. Teraz pokaz możliwości mojej głowy.
Ogólnie na diecie, tak piąte przez dziesiąte, jestem od ponad tygodnia. Z małymi wpadkami. Oczywiście, zawsze gdy przechodzę na odchudzanie przylatuje mi się przeziębienie. I to komplikuje sprawę. Ale do brzegu.
Godzina powrotu męża do domu. Kręcę się po kuchni, od kiedy ważę i spisuję wszytko co gotuję i będę jadła, przyrządzanie posiłków trochę się przedłużyło. W tym samym czasie młoda zaczyna płakać - głodna. Spoko, mąż wróci, on będzie karmił (butelką of course), ja dalej będę gotować. Drzwi się otwierają, wchodzi. Od razu na dzień dobry mówię że ma zadanie do zrobienia. Zatrzymał się, trochę skonfundowany i mówi, że będzie musiał za chwilę wyjść. Bo dzisiaj jest pogrzeb takiego jednego gościa z miasteczka i teść chciał, żeby Karol podjechał, bo prawie wszyscy sąsiedzi idą. Ok. Powiedziałam, że w takim razie z obiadem trochę poczekam i najpierw nakarmię małą a później ugotuję. Po chwili okazało się, że jedzie na ten pogrzeb z teściową. No ok, skoro denata znała. I niby wszystko jasne. I oczywiste. Po pierwsze - ja faceta znałam tylko z widzenia, po drugie mąż doskonale wie, że nie jestem z kościołem za pan brat, po trzecie musiałam zostać z dzieckiem. Oczywiste. Ale... Od razu iskierka w głowie rozpaliła płomyczek. No tak, równie dobrze teściową mogła zostać z wnuczką. Tylko że jak on się pokaże z takim wielorybem publicznie? Wstyd przed sąsiadami. I doszła refleksja, że od czasu gdy przytyłam coraz mniej wychodziliśmy razem. Teraz prawie w ogóle. Czyli pewnie o moją tuszę chodzi. I już mam motorek.
Zobaczmy. Teraz każdy przytyk, każdą uwagę, nawet każdą aluzję będę traktować jak motywację. W następnym poście też moje nowe zasady co do życia i jedzenia.
Hej. Tak, ja jeszcze bloguję, ale mniej ostatnio piszę. Brakuje mi motywacji, kiedy poznikały dziewczyny...
OdpowiedzUsuń